Tony, drobny cwaniaczek z Bronxu, z nadzieją na zgarnięcie konkretnej sumki, zatrudnia się jako szofer wybitnego, ekstrawaganckiego muzyka Dona Shirleya. Razem wyruszają w wielotygodniowe tournée na południe Stanów Zjednoczonych. Z pozoru różni ich wszystko: od majątku i wykształcenia, przez sposób bycia, po ulubione jedzenie i rozrywki.
Film jest sympatyczny, ale to NIC specjalnego! Przewidywalny do bólu, prosta historia i nagle część "świata kina" zwariowała... Ludzie, obejrzyjcie ten film bez sugerowania się opiniami i sami dojdziecie do wniosku że to film jak wieeele innych, żadne odkrywcze kino czy wielkie "wow"
Mahershala Ali zagrał bardzo dobrze (moim zdaniem lepiej niż w tak docenianym Moonlight), ale to Mortensen - jako Tony Vallelonga - daje prawdziwy popis!
Dobry humor + rewelacyjne aktorstwo = udany film.
Oczywiście, tematyka uciemiężenia czarnoskórych mieszkańców USA jest zawsze na plus w kolejce po Oskary. To temat niewyczerpany. Zobaczcie, jak widzimy pomyłki w swojej historii, ale teraz już wiemy: liczy się serce, człowiek. Przyjaźń jest ponad podziały klasowe i rasowe. Awwww.
A teraz do rzeczy. Nudna historia,...
Film jest cudny. Aktorstwo jest największą zaletą. Wzruszający i uniwersalny obraz. Oczywiście musiało być "po amerykańsku" i pojawiły się pompatyczne wstawki na poziomie tekstowym i nie tylko. Ujęcie problemu społecznego sprzed ponad 50 lat - bezcenne. Strach, uprzedzenia, stereotypy i głupota ludzka nieznająca...